Na ostatnim zebraniu rodzice jednej z klas wezwali mnie "na dywanik". Dlaczego, proszę pani, dzieci nie mają samych piątek od góry do dołu, przecież wcześniej mieli lepsze oceny, a ten ostatni test to tak im nie poszedł.
Tłumaczę, że pierwszy semestr w tym roku może być trudny: skończyliśmy książki typowo "dziecinne" i przeszliśmy do podręcznika, który ma gramatykę, więcej słówek, poważną naukę na całego, i tak, dzieci muszą się przyzwyczaić do nowych typów zadań, no ale przecież nie możemy od czwartej klasy do ósmej kolorować zwierzątek...
- A dlaczego nie możemy? - pyta jedna z mam. A stojący obok ojciec dodaje:
- To może niech pani obniży wymagania procentowe o 10% dla każdej oceny i będzie dobrze.
I wtedy ta świadomość uderza we mnie jak grom z jasnego nieba.
Oni się nie martwią, że dzieci sobie nie radzą. Jest im wszystko jedno co robimy na hiszpańskim. Nie interesuje ich, czy dzieci wyjdą ze znajomością języka, czy nie.
ONI CHCĄ WIDZIEĆ DOBRE OCENY W LIBRUSIE.
Zderza się to boleśnie ze wszystkim, w co wierzę. Bo te moje dzieciaki wybrały w czwartej klasie, żeby uczyć się dodatkowego języka. Nie musiały tego robić, ale jeśli już raz się zdecydowały, ponoszą konsekwencje do końca, nie mogą się wycofać, a mój przedmiot pojawia się na świadectwie na równi z polskim i matmą. Ponieważ na zajęcia nie chodzi cała klasa, zwykle spotykamy się na ósmej, dziewiątej godzinie lekcyjnej, kiedy ich koledzy idą już do domu.
I ja uważam, że to wszystko zobowiązuje mnie do tego, żeby zapewnić im odpowiedni poziom tych zajęć. Staram się nie zadawać im prac domowych (o tym więcej niedługo!), bo wiem, że i tak mają idiotyczną wręcz liczbę rzeczy do zrobienia, a ze szkoły wychodzą najwcześniej o 15.00. Czasem wrzucam im na Edmodo interaktywne zadania, quizy lub piosenki, bo to traktują jak rozrywkę. Nie rozliczam ich z tego, zagląda tam, kto chce. Na lekcji zmuszam ich do mówienia, od samego początku, zdaniami. Przy każdym temacie zastanawiam się jaką praktyczną umiejętność powinni z tego wynieść. Uczymy się miesięcy? Odpowiadamy na pytania o dzisiejszą datę i urodziny. Rzeczy w piórniku? Pytamy, czy możemy coś pożyczyć. Jedzenie? Zawsze z kontekstem zamawiania w restauracji. Bardzo dużo można zrobić w 45 minut, dwa razy w tygodniu- jeśli obie strony dają z siebie wszystko.
Taką umowę zresztą zawarliśmy już dawno. Ja nie organizuję im czasu w domu każąc wypełniać odtwórcze ćwiczenia, ale tylko pod warunkiem, że na lekcji są ze mną na sto procent. Mówię im zawsze, co chcę zrobić, i ostrzegam, że jeśli stracę czas na "ogarnianie" ich, będą musieli kończyć sami, po lekcjach. Działa.
I po dwóch latach nauki, w państwowej szkole, w wymiarze 90 minut na tydzień, doszliśmy do etapu, na którym z dzieciakami można przeprowadzić prostą rozmowę po hiszpańsku na naprawdę bardzo wiele tematów. A jeszcze jak poznamy czas przeszły, to świat będziemy mieć u stóp!
No, ale świat światem, a oceny pojawiać się muszą. I tu zaczynają się schody.
Są dwie filozofie oceniania dzieci - no dobrze, jest ich więcej, ale przyjmijmy te dwa ekstrema jako punkt odniesienia do dalszej dyskusji.
1. Siadaj, trója
... czyli: w sumie nie wiesz co umiesz, a czego nie, czy to dobrze czy niedobrze zależy od tego, czy masz ambitnych rodziców, bo znajdą się tacy, co poklepią po głowie, no super, synuś, na trójki to ja się musiałem napracować; ale i tacy, co napiszą pełen oburzenia list do dyrekcji, że jak to, moje dziecko, trójka, czy ta pani to aby kwalifikacje ma, żeby w ogóle uczyć. A dzieciak dalej nie wie co ma zrobić następnym razem inaczej.
2. Widzę twój potencjał i czuję, że masz wiedzę, której jednak jeszcze nie umiesz przelać na papier
... czyli zmora nauczycieli: oceny opisowe. Często tak rozmydlone, że nikt na koniec nie wie, czy ten dzieciak coś umie, czy nie, a wszystko po to, żeby nie urazić wrażliwego maluszka, nie wpychać go siłą do wyścigu szczurów, nie urazić wrażliwych emocji. Tylko szkoła się skończy, i okaże się, że świat z nimi się nie pieści i manager od haerów na anualnym asesmencie się tak nie przejmuje, czy nie uszkodzi ich miłości własnej.
To co robić?!
Z mojego dwudziestoletniego doświadczenia wynika, że najlepiej stosować się do przejrzystych zasad:
✅ nie wymyślać bezsensownych ersatzów w postaci słoneczek, chmurek i ocen punktowych - dzieci nie są głupie, i i tak zorientują się, czy im idzie lepiej czy gorzej niż innym; skala 1-6 jest w zupełności wystarczająca
✅ uzasadniać - dziecko musi usłyszeć jakie są jego mocne i słabe strony (dobrze umiesz części ciała, ale nie pamiętasz jeszcze jak odmienić doler; piszesz starannie i masz wszystko w zeszycie, ale zostawiasz puste strony; jesteś aktywny na lekcji kiedy gramy w jakąś grę, ale wyłączasz się jak robimy ćwiczenie itp.)
✅ różnicować zadania: stawiać oceny z projektów, sterowanych rozmów, zeszytu, aktywności, zadań dodatkowych, odpowiedzi ustnych i prac pisemnych- tak, żeby każdy miał szansę wykazać się swoją mocną stroną
✅ pozwalać na zmianę sposobu zaliczania materiału- jeśli ktoś walczy o ocenę dopuszczającą, zastanów się czy nie uda ci się więcej od niego wydobyć w nieformalnej odpowiedzi 1:1 (nie przy klasie!) niż przy pisaniu klasówki
✅ jasno określać kryteria sukcesu - dla mnie, nieustająco, najważniejsza jest umiejętność dogadania się i praktycznego zastosowania języka, i moje dzieci o tym wiedzą
✅ pogodzić się z faktem (i przyzwyczaić do tego dzieci, oraz w miarę możliwości rodziców), że piątki i szóstki nie rosną na drzewach, oraz że mało prawdopodobna jest klasa geniuszy, gdzie wszyscy mają świetne oceny i jednakowo dobrze mówią po hiszpańsku/angielsku/chińsku czy w dowolnym innym uczonym języku; stawiając wszystkim piątkę, odbieramy tej ocenie wszelkie znaczenie.
A przede wszystkim warto pracować nad tym, żeby dziecko rozumiało, że ocena odzwierciedla jego wiedzę i pracę, a nie wartość jako człowieka. Oceniania nie unikniemy. Ale powinniśmy mieć do niego właściwy dystans.
Tłumaczę, że pierwszy semestr w tym roku może być trudny: skończyliśmy książki typowo "dziecinne" i przeszliśmy do podręcznika, który ma gramatykę, więcej słówek, poważną naukę na całego, i tak, dzieci muszą się przyzwyczaić do nowych typów zadań, no ale przecież nie możemy od czwartej klasy do ósmej kolorować zwierzątek...
- A dlaczego nie możemy? - pyta jedna z mam. A stojący obok ojciec dodaje:
- To może niech pani obniży wymagania procentowe o 10% dla każdej oceny i będzie dobrze.
I wtedy ta świadomość uderza we mnie jak grom z jasnego nieba.
Oni się nie martwią, że dzieci sobie nie radzą. Jest im wszystko jedno co robimy na hiszpańskim. Nie interesuje ich, czy dzieci wyjdą ze znajomością języka, czy nie.
ONI CHCĄ WIDZIEĆ DOBRE OCENY W LIBRUSIE.
Zderza się to boleśnie ze wszystkim, w co wierzę. Bo te moje dzieciaki wybrały w czwartej klasie, żeby uczyć się dodatkowego języka. Nie musiały tego robić, ale jeśli już raz się zdecydowały, ponoszą konsekwencje do końca, nie mogą się wycofać, a mój przedmiot pojawia się na świadectwie na równi z polskim i matmą. Ponieważ na zajęcia nie chodzi cała klasa, zwykle spotykamy się na ósmej, dziewiątej godzinie lekcyjnej, kiedy ich koledzy idą już do domu.
I ja uważam, że to wszystko zobowiązuje mnie do tego, żeby zapewnić im odpowiedni poziom tych zajęć. Staram się nie zadawać im prac domowych (o tym więcej niedługo!), bo wiem, że i tak mają idiotyczną wręcz liczbę rzeczy do zrobienia, a ze szkoły wychodzą najwcześniej o 15.00. Czasem wrzucam im na Edmodo interaktywne zadania, quizy lub piosenki, bo to traktują jak rozrywkę. Nie rozliczam ich z tego, zagląda tam, kto chce. Na lekcji zmuszam ich do mówienia, od samego początku, zdaniami. Przy każdym temacie zastanawiam się jaką praktyczną umiejętność powinni z tego wynieść. Uczymy się miesięcy? Odpowiadamy na pytania o dzisiejszą datę i urodziny. Rzeczy w piórniku? Pytamy, czy możemy coś pożyczyć. Jedzenie? Zawsze z kontekstem zamawiania w restauracji. Bardzo dużo można zrobić w 45 minut, dwa razy w tygodniu- jeśli obie strony dają z siebie wszystko.
Taką umowę zresztą zawarliśmy już dawno. Ja nie organizuję im czasu w domu każąc wypełniać odtwórcze ćwiczenia, ale tylko pod warunkiem, że na lekcji są ze mną na sto procent. Mówię im zawsze, co chcę zrobić, i ostrzegam, że jeśli stracę czas na "ogarnianie" ich, będą musieli kończyć sami, po lekcjach. Działa.
I po dwóch latach nauki, w państwowej szkole, w wymiarze 90 minut na tydzień, doszliśmy do etapu, na którym z dzieciakami można przeprowadzić prostą rozmowę po hiszpańsku na naprawdę bardzo wiele tematów. A jeszcze jak poznamy czas przeszły, to świat będziemy mieć u stóp!
No, ale świat światem, a oceny pojawiać się muszą. I tu zaczynają się schody.
Są dwie filozofie oceniania dzieci - no dobrze, jest ich więcej, ale przyjmijmy te dwa ekstrema jako punkt odniesienia do dalszej dyskusji.
1. Siadaj, trója
... czyli: w sumie nie wiesz co umiesz, a czego nie, czy to dobrze czy niedobrze zależy od tego, czy masz ambitnych rodziców, bo znajdą się tacy, co poklepią po głowie, no super, synuś, na trójki to ja się musiałem napracować; ale i tacy, co napiszą pełen oburzenia list do dyrekcji, że jak to, moje dziecko, trójka, czy ta pani to aby kwalifikacje ma, żeby w ogóle uczyć. A dzieciak dalej nie wie co ma zrobić następnym razem inaczej.
2. Widzę twój potencjał i czuję, że masz wiedzę, której jednak jeszcze nie umiesz przelać na papier
... czyli zmora nauczycieli: oceny opisowe. Często tak rozmydlone, że nikt na koniec nie wie, czy ten dzieciak coś umie, czy nie, a wszystko po to, żeby nie urazić wrażliwego maluszka, nie wpychać go siłą do wyścigu szczurów, nie urazić wrażliwych emocji. Tylko szkoła się skończy, i okaże się, że świat z nimi się nie pieści i manager od haerów na anualnym asesmencie się tak nie przejmuje, czy nie uszkodzi ich miłości własnej.
To co robić?!
Z mojego dwudziestoletniego doświadczenia wynika, że najlepiej stosować się do przejrzystych zasad:
✅ nie wymyślać bezsensownych ersatzów w postaci słoneczek, chmurek i ocen punktowych - dzieci nie są głupie, i i tak zorientują się, czy im idzie lepiej czy gorzej niż innym; skala 1-6 jest w zupełności wystarczająca
✅ uzasadniać - dziecko musi usłyszeć jakie są jego mocne i słabe strony (dobrze umiesz części ciała, ale nie pamiętasz jeszcze jak odmienić doler; piszesz starannie i masz wszystko w zeszycie, ale zostawiasz puste strony; jesteś aktywny na lekcji kiedy gramy w jakąś grę, ale wyłączasz się jak robimy ćwiczenie itp.)
✅ różnicować zadania: stawiać oceny z projektów, sterowanych rozmów, zeszytu, aktywności, zadań dodatkowych, odpowiedzi ustnych i prac pisemnych- tak, żeby każdy miał szansę wykazać się swoją mocną stroną
✅ pozwalać na zmianę sposobu zaliczania materiału- jeśli ktoś walczy o ocenę dopuszczającą, zastanów się czy nie uda ci się więcej od niego wydobyć w nieformalnej odpowiedzi 1:1 (nie przy klasie!) niż przy pisaniu klasówki
✅ jasno określać kryteria sukcesu - dla mnie, nieustająco, najważniejsza jest umiejętność dogadania się i praktycznego zastosowania języka, i moje dzieci o tym wiedzą
✅ pogodzić się z faktem (i przyzwyczaić do tego dzieci, oraz w miarę możliwości rodziców), że piątki i szóstki nie rosną na drzewach, oraz że mało prawdopodobna jest klasa geniuszy, gdzie wszyscy mają świetne oceny i jednakowo dobrze mówią po hiszpańsku/angielsku/chińsku czy w dowolnym innym uczonym języku; stawiając wszystkim piątkę, odbieramy tej ocenie wszelkie znaczenie.
A przede wszystkim warto pracować nad tym, żeby dziecko rozumiało, że ocena odzwierciedla jego wiedzę i pracę, a nie wartość jako człowieka. Oceniania nie unikniemy. Ale powinniśmy mieć do niego właściwy dystans.
Komentarze
Prześlij komentarz