Na egzamin na uniwersytecie wchodzi lekko zestresowany student. Wita się z komisją, siada, losuje pytanie. Czytając je wyraźnie pochmurnieje.
- Ja bardzo przepraszam - zwraca się do przewodniczącego - ale czy ja mógłbym spróbować losować jeszcze raz?
Profesor wzrusza ramionami i godzi się. Student wyciąga drugą kartę. Mina rzednie mu do końca.
- Wiem, to jest nadużycie - mówi cicho - ale czy ja mógłbym jeszcze ostatni raz zmienić pytanie?
- Niechże pan losuje - odpowiada lekko zniecierpliwiony już profesor.
Student z wdzięcznością sięga po trzecią kartę. Czyta, żegna się z komisją i wychodzi.
Profesor bierze jego indeks i wspisuje ocenę. Trzy mniej.
- Ale jak tak można, profesorze - oburza się pani z komisji - Przecież on nic nie powiedział.
- Coś wiedział. - wyjaśnia spokojnie profesor - Czegoś szukał.
Cały dzień dzisiaj chodzi za mną ten dowcip, który opowiadaliśmy sobie w czasach studenckich. Może to dlatego, że koniec semestru za pasem i cały tydzień upłynął mi na stawianiu ocen śródrocznych. Mam wiele szczęścia - pracuję w świetnych szkołach, gdzie mój sposób oceniania i sprawdzania uczniów nie podlega intensywnej kontroli zwierzchników. A może to pech? Dwoję się i troję, głowię i frasuję - a na koniec i tak wydaje mi się, że kogoś moje oceny skrzywdzą.
Ileż razy słyszałam: ale ja się uczyłem. Nie wiem, dlaczego tego nie napisałem, przecież ja to wiem. Przypomniało mi się jak tylko oddałem test. Ja wszystko umiem, ale to było jakieś trudne. A tu - nieubłagane procenty. Nie wystarczy na dopuszczający. Też tak macie?
Bardzo wiele czasu poświęcam na to, żeby pomyśleć po co ja robię to, co robię. Po co tym dzieciakom ten język obcy? Jak sprawić, żeby te godziny, które spędzamy razem były efektywne? Żeby lubili mój przedmiot, i żeby się im podobało. I żeby kiedyś w życiu pomyśleli, że jak to dobrze, że oni to umieją.
I może to nieskromnie, nie po polsku, i nie wypada, ale mam poczucie, że mnie lubią. Czasem się trochę mnie boją, ale to mnie akurat nie przeszkadza - no i w ogóle o tym innym razem. Widzę, że starają się często dla mnie, nie dla siebie. Moje klasy na lekcji zwykle są aktywne, chętnie pracują. Ale czasami razem z testem przychodzi frustracja. Bo okazuje się, że jest taki ktoś, kto wiele serca wlewa w pracę na lekcji, a ze sprawdzianem sobie nie radzi. Albo w dłuższej, spokojnej rozmowie uczennica wspomina, że od paru miesięcy źle sypia - to co, nie wpływa to na jej wyniki? Oczywiście, że wpływa. I to bardzo!
Próbowałam wielu rzeczy. Testów klasycznych. Plickersów, które jednak trochę ograniczają, bo można strzelać. Kahootów, Quizletów, Quizizzów i podobnych. Testów z podręcznikiem, ale to jednak tak jak siedzieć w kawiarni w Rzymie z rozmówkami przed nosem - można zgubić po pijaku i już człowiek się rachunku nie doprosi... Braku testów, ale prowadziło to do spadku motywacji. Projektów indywidualnych i grupowych, ale nie miałam poczucia, że mam pełny obraz czyjejś wiedzy i umiejętności. Więc nadal myślę. Obsesyjnie. Jaką strategię przyjąć w nowym semestrze?
I otóż idę sobie spokojnie dzisiaj z psem na spacer, kontempulując jak mi się ta pora roku podoba zupełnie inaczej niż takie na przykład przyjemne lato, a tu znikąd, a może trochę zza rogu, wypada na mnie szatański pomysł.
A jakby oni sami mieli zdecydować jak mi przekażą swoją wiedzę?
Wyobraźmy sobie ucznia, który dostaje kartkę podzieloną na kilka pól. Na jednym napisane jest UBRANIA, na drugim ZAIMKI DZIERŻAWCZE (MOJE, TWOJE, JEJ...), na kolejnym znowu Present Continuous czy Estar+Gerundio, to zależy, czy sobie wyobrażam hiszpański, czy angielski. Jednym zdaniem: każda przestrzeń reprezentuje jedno z zagadnień, które poruszaliśmy w ostatnim dziale.
I tyle.
Dalej decyzja jest ich. Co mi pokażą? Przykład zdania, czy formułkę gramatyczną? Przeczenie, może jakiś wyjątek? Porównanie do innej konstrukcji? Rysunek z opisem co ktoś ma na sobie? Czy kilka słów, z którymi im po drodze najbardziej?
Czy każda z tych rzeczy nie świadczy o tym, że pewną wiedzę przyswoili? Czy nie pozwala mi ocenić ile zapamiętali? Czy mają luki? Albo coś źle zrozumieli? Czy nie eliminuję ryzyka, że nie zauważę, że nauczyli się zasady tworzenia zdania, ale nie mogą sobie poradzić, bo nie rozumieją jakichś słów, których ja w ogóle w tej chwili nie chcę sprawdzać?
Tu powinien nastąpić akapit, w którym pada złota odpowiedź, kończą się nauczycielskie bolączki i oto - eureka! - mamy antidotum na wszelkie zgryzoty. Przepraszam, nie mogę tego zaoferować. Bo im dłużej przelewam te myśli na papier, tym bardziej czuję, że taki eksperyment na moich dzieciach muszę, no po prostu MUSZĘ przeprowadzić. Ale mam też świadomość, że część z nich będzie mocno zdeprymowana brakiem sztywnych ram. Co ona chce znowu? Co ja mam napisać? Pułapka to jakaś, jak nic...? E, i tak dostanę jedynkę, to po co się mam wysilać?
A może...? No, dajcie mi pomarzyć...! Może nie? Może każdy poczuje się bezpieczny i wreszcie będzie to moment, w którym wszyscy dostaną dobrą ocenę, bo choć każdy nauczył się inaczej, i troszkę czego innego, to finalnie przy każdym teście będę rąbkiem rękawa ocierać belferską łzę dumy, że oto doszliśmy wspólnie do TAKICH rezultatów...?
Jak już sobie marzę na blogu, to jeszcze widzę jak kilkoro z Was podchwytuje ten mój szalony pomysł i sprawdza go na swoich dzieciakach. Czy tam dorosłych, bo to akurat wszystko jedno. Jeśli tak zrobicie, bardzo będę zobowiązana za wszelkie Wasze obserwacje w komentarzach. Ja ze swojej strony obiecuję napisać jak to poszło w moich klasach jak tylko pomysł ciałem się stanie.
Dobrego weekendu.
S.
Komentarze
Prześlij komentarz